wtorek, 2 czerwca 2015

Florence + the rockowy pazur

Wiecie, że nowa płyta Florence + The Machine właśnie pojawiła się w sklepach? Radia co chwila puszczają kolejne nowe piosenki, więc pewnie wiecie. Wprawdzie miała być dzisiaj opisywana polska płyta, ale ta premiera wydaje mi się o tyle kuszącym kąskiem, że postanowiłem się jej przyjrzeć i opisać swoje wrażenia. W końcu nowa płyta Florence to nie byle co! A do polskiej muzyki wrócę za tydzień, bo tutaj również się dzieje (przypominam, że dzisiaj premiera singla tegorocznego Męskiego Grania z Melą Koteluk i Fiszem, co wydaje się całkiem fajnym połączeniem oraz premiera piosenki Donatana i Maryli Rodowicz, co wydaje się już nieco bardziej absurdalne. Myślę, że o takich rzeczach to nawet sam Witkacy nie śnił).
Tak czy inaczej - zapraszam zatem do lektury!

Płyta: Florence + The Machine - "How Big, How Blue, How Beautiful"

Wydawnictwo: Island Records

Rok wydania: 2015

Ile piosenek?: 11 na zwykłej wersji, 16 zawiera wersja deluxe

Najlepsze z nich: "Varius Storms & Saints", "St Jude", "How Big, How Blue, How Bueatiful", "Long & Lost", "Third Eye"






Bardzo lubię takie recenzje w ciemno, kiedy nie znam jeszcze opisywanej płyty. Odkrywam ją wtedy tak naprawdę razem z Wami, integracja z czytelnikiem pełną gębą, łączenie się z kosmosem i te sprawy. Poza tym fajnie wraca się do takich rzeczy na przykład rok później i patrzy jak zmieniło mi się zdanie na temat niektórych piosenek.

Nową płytę grupy Florence Welch otwiera znany już chyba przez wszystkich "Ship To Wreck" . Już widać, że będzie to płyta inna od poprzedniczek ("Ceremonials" i "Between Two Lungs" - swoją drogą bardzo ładne płytki). "Ship To Wreck" to porzucenie dotychczasowej stylistyki królowej alternatywnego popu, odzianej w wianki i śliczne, zwiewne sukienki. Florence + The Machine już na samym początku sięgają po brudne, rockowe, brzmienia zalatujące trochę muzyką The Cure. To jednak bardzo dobra inspiracja, a zmiana jak dla mnie idzie bardzo na plus dla zespołu. Swoją drogą zauważyliście, że ostatnio bardzo modny jest powrót do rockowego pazura?

Następnie dostajemy znowu osłuchaną już piosenkę, ponieważ "What Kind Of Man" było pierwszym zwiastunem nadchodzącej płyty. Florence + The Machine nie można niczego zarzucić jeżeli chodzi o radiowe hiciory na nowej płycie. Nie są to banalne pioseneczki, ale mają chwytliwy refren i przyzwoicie napisaną muzykę. Jest też w tym wszystkim energia, która roznosić będzie na pewno wszystkie letnie festiwale w 2016 roku. Pytanie tylko, gdzie pojawi się u nas Florence. Na Openerze, czy OWFie?

Bardzo ciekawymi pozycjami na albumie są tytułowe "How Big, How Blue, How Beautiful", "Queen of Peace" zaczyna się znowu bardzo spokojnie, wyciszając słuchacza, ale tylko po to żeby w 40 sekundzie już wybuchnąć rytmicznym uderzaniem perkusji. Widzę tu potencjał na kolejnego singla.
Florence + The Machine ewidentnie zmieniają stylistykę nie
tylko muzycznie. Tutaj
Florence ubrana trochę jak na festiwal bluesowy
w Rawie. Źrodło: florenceandthemachine.net
spokojniejsze od dwóch poprzednich utworów, przeplatając gitarę z elektronicznymi efektami. Piosenka brzmi bajkowo i idealnie nadaje się na utwór tytułowy. Następne po nim

Stopa wybija w podłogę takt, a my pędzimy do "Varius Storms & Saints"  - tym razem słychać lekkie inspiracje Nickiem Cavem. Jest to mroczny, ale jednocześnie bardzo ładny utwór z rewelacyjnym gitarowym riffem, który ciągnie się przez całą piosenkę. Dla kogoś kto lubi flegmatyczną muzykę będzie to prawdziwa gratka. "Deliah"  jest chyba pocieszeniem dla fanów wcześniejszych dokonań Florence, którzy nie do końca pogodzili się z opancurzeniem wizerunku Florence + The Machine. Brzmi trochę jak odrzut z poprzedniej płyty. Gdybym miał obstawiać, to pewnie "Deliah" powstało najwcześniej ze wszystkich nowych piosenek. Jest rytmicznie, skocznie i popowo, ale jak dla mnie nie jest to najmocniejsza pozycja na "How Big, How Blue, How Beautiful". Uszłoby na wersji deluxe albo jako B-Side któregoś z singli, ale nie w środku tracklisty właściwej płyty.



"Lost & Lost" trwa ledwo 3 minuty i jest powrotem do rockowej stylistyki. Utwór jest ciekawy poprzez połączenie spokojnej gitary z elektronicznym beatem, który pobrzmiewa gdzieś w tle. Chór, który towarzyszy Florence Welch w refrenie przyprawia o ciarki. Utwór na duży, duży plus. Coś dla fanów FKA Twigs i dokonań Arcy. Kosmos. Początek "Caught" brzmi nieco bluesowo - trochę jak piosenki Janis Joplin, nieco jak "21" Adele - tyle że zaśpiewane bez tej charakterystycznej chryp wymienionych pań. Mam wątpliwości co do tej piosenki, bo o ile kompozycja muzycznie jest bardzo fajna, to styl śpiewania Florence nie do końca mi do takich bluesowych ballad pasuje, ale to tylko pierwsze wrażenie. Może potem wpadnie mi w ucho. Na pewno kompozytorsko grupa bardzo wydoroślała i doszła do majstersztyku, bo "Caught" mogłoby spokojnie znaleźć się nawet na płycie Amy Winehouse.

"Third Eye", które również pewnie zostanie singlem jest ponownie powrotem do brzmień, przy jakich debiutował zespół. Utworu warto posłuchać chociażby dla mocnej końcówki, w której do śpiewającej na kilku ścieżkach Florence dołącza gitara, smyczki i elektroniczne dodatki. Ewidentny przebój na lato, do którego chce się wracać. "St Jude" oparte jest wyłącznie na elektronicznych wstawkach. Znowu wyczuwam trochę inspiracją Arcą i ostatnio bardzo modną mozolną elektroniką, za którą przepadam. Florence sprawdza się w takim repertuarze o wiele lepiej niż w przypadku bluesowego "Caught". Po takiej kompozycji aż chciałoby się usłyszeć Florence + The Machine na jednej scenie z takimi grupami jak Massive Attack, czy z Lamb.

Ostatni na normalnej wersji albumu jest utwór najdłuższy ze wszystkich na "How Big, How Blue, How Beuatiful" czyli "Mother". Jak dla mnie trochę za długi i zbyt przekombinowany. Zaczyna się genialnie. Klimat buduje gitarka jak z The Doors, Florence też daje radę z wokalem, pobrzmiewa też coś w stylu kamertonu, co nadaje szybki rytm początkowi utworu - trochę jak "Break On Trough (to the other side)". Refren też daje radę i wszystko byłoby super, gdyby "Mother" skończyło się na czwartej minucie. Od czwartej minuty dostajemy przygrywkę zespołu i Florence Welch umieszczoną gdzieś w tle całego pobrzękiwania, wyjącą nic nie znaczące "uuuuu". Tak czy inaczej utwór poza końcówką jest przyjemny i prezentuje się jako mocne zakończenie płyty.


Uwagę zwrócę jeszcze na umieszczony tylko na wersji deluxe bonusowy "Hiding". Nie rozumiem zabiegu nieumieszczenia go na zwykłej wersji. Utwór świetny, który zostawia większy niedosyt niż "Mother" - nadawałby się i na singla, i na wisienkę na torcie, która wieńczy nowy krążek Florence. Świetnie połączona jest tutaj rockowa energia i elektronika, kojarząca się z grupą Phoenix.


Plusy:


  • Dobry rockowy materiał, który na pewno na 100% da sobie radę koncertowo.
  • Kompozytorski majstersztyk grupy. Spora ewolucja od "Between Two Lungs".
  • Utwory są mocne, chwytliwe i szybko wpadają w ucho.
  • Świeża zmiana stylistyki i śmiały krok do przodu.
Wady:
  • Florence nie daje rady rady w niektórych miejscach. Nie chodzi o to, że dziewczyna źle śpiewa. Ona jak na razie po prostu nie pasuje do takiego repertuaru. 
  • Miejscami wystąpiło lekkie przedobrzenie jeżeli chodzi o piosenki (przykład - końcówka "Mother").
  • Brak "Hiding" na zwykłej wersji płyty.



poniedziałek, 1 czerwca 2015

Włochy z Islandią

"Post pojawi się do niedzieli najpewniej" napisałem w poprzednim poście. Ha! Dobre sobie. Odwieczna zasada żeby nie narzucać sobie tutaj konkretnych terminów po raz kolejny została złamana i jak zawsze nie wyszło zmieszczenie się w terminie. Norma. Mam nadzieję, że jesteście do tego przyzwyczajeni i wybaczycie mi to jakoś.

Zastanawiałem się jakie brzmienie zaproponować Wam na leniwy, ciężki i zapłakany deszczem poniedziałek. Stwierdziłem, że najlepsze będą świeczki i kameralna atmosfera. Do tego trochę gitar bo moja własna gitara uciekła nad morze, a ja będę tam dopiero jutro wieczorem (już Pani nie lubię, Pani nadchodząca sesjo).

Artystkę o której będzie dzisiaj mowa znalazłem przypadkiem, gdy posiadałem jeszcze telewizor. Skacząc z kanału na kanał natrafiłem na ciekawy koncert na TVP Kultura. Tym razem nie były to włoskie tenory ani jakieś dziadowskie cosie. Można słuchać. Od razu podłapałem zauroczenie do Pani Emiliany Torrini, jej prześlicznego akcentu, lekko zadziornego wokalu i do całej atmosfery koncertu, który dawał mnóstwo energii. Zaraz po tym postanowiłem przesłuchać sobie jedną z jej płyt. Padło na "Fisherman's Woman" z 2005 roku.

Jak było?

Zaraz się dowiecie. Zapraszam do lektury!


Płyta: Emiliana Torrini - "Fisherman's Woman"

Wytwórnia: Rough Trade

Rok wydania: 2005

Gatunek: Trochę folku, trochę spokojnego indie rocka

Ile piosenek?: 12

Warto posłuchać: "Sunny Road", "Serenade", "Today Has Been OK", "Lifesaver", "Fisherman's Woman"




Dziewczyna Rybaka

Emiliana Torrini jest matką Islandki i Włocha jednak to w tym pierwszym kraju wychowała się ta zdolna Pani i tam zaczęła swoją muzyczną karierę. Zaczęło się nietypowo. Ojciec Emiliany posiada w Reyjkjavik (Boże, co za uporczywa nazwa stolicy) dość znaną restaurację. Szczęśliwe zrządzenie losu zaprowadziło tam Dereka Briketta - właściciela londyńskiej, bardzo cenionej wytwórni One Little Indian Records. Zobaczył śpiewającą wówczas dziewczynę, którą już chwilę potem zaprosił do Londynu do nagrania wydawnictwa. Potem była piosenka dla Kylie Minogue, epizod w soundtracku do Władcy Pierścieni, kolejne płyty. Jakoś się wiodło.

Emiliana długi czas trzymała się z wytwórnią, a w Islandii wydawała kolejne płyta z pogranicza blues'a i trip-hopu. "Fisherman's Woman" miało być krokiem naprzód - wydane za pomocą nowej wytwórni Rough Records odpowiedzialnej m.in. za The Smiths i zwrotem w kierunku innej muzyki.

Z elektronicznych, rozwleczonych brzmień Kobieta Rybaka (z angielskiego "Fisherman's Woman) poszła w kierunku folku i akustycznych brzmień.

Przez prawie cały krążek Emilianie towarzyszy jedynie gitara akustyczna. To ona odgrywa tu największą rolę, a pozostałe instrumenty dołączają się do niej sporadycznie. Jest kameralnie. Zupełnie jakbyśmy siedzieli w salonie przy kominku, a artystka przygrywała nam swoje pogodne piosenki. Jest bardzo przyjemnie. Wyjątkiem jest tytułowy "Fisherman's Woman", w którym rolę głównego bohatera przejmuje pianino.

Perfekcja z każdej strony

Na szczególną uwagę zasługuje perfekcyjny wokal Emiliany, który w połączeniu ze specyficznym akcentem daje naprawdę fajne połączenie. Dziewczyna wykorzystuje dar, który posiada i jest tego świadoma. Świadectwem tego jest trudny do wyparcia z głowy "Lifesaver", czy wspomniane wcześniej "Fisherman's Woman". Najpiękniejsze jest jednak wieńczące płytę "Serenade".

Poza Islandią przebija się też trochę obrazek Włoch. Uciekający poprzez struny gitary w  "Sunny Road"  i  zachowany w energii "Next Time Around" krajobraz tajemniczych uliczek, które aż chciałoby się zwiedzać, skrytych w późno popołudniowym słońcu.

Chłodna i surowa w brzmieniach Islandia i pogodne, rytmiczne Włochy - dwa z pozoru odmienne światy zostały tutaj połączony w jeden, w którym z pomocą zdolnej Emiliany, dzieją się rzeczy niezwykłe. To płyta do której można wracać o każdej porze roku i zawsze znajdzie się tutaj coś urzekającego.

Bardzo lubię ten krążek i w piosenkach wartych przesłuchania mógłbym wymienić wszystkie dwanaście, ale ograniczę się i jeszcze raz zachęcę do przesłuchania. Szczególnie polecam fanom islandzkich, akustycznych brzmień, bo Emiliana Torrini z takim wyjściem na światowy rynek alternatywy idealnie trafia w taki target. Świadczy o tym zresztą to, że po "Fisherman's Woman" artystka nie poprzestała i do tej pory na światowy rynek wypuściła jeszcze dwie następczynie opisywanego tu krążka i choć może nie jest to jakiś straszny sukces komercyjny, to jest to bardzo wartościowa muzyka.

wtorek, 26 maja 2015

Szpitalny post

W zeszłym tygodniu zabalowałem na juwenaliach. Posta zatem nie było! No halo - napisałem ostatnio już trzy (a może dwa?) posty! Należało się wolne :P

Tak naprawdę to w ramach rekompensaty do soboty pojawi się jeszcze jeden post. Nie wiem na razie kiedy. Będzie tak o z zaskoczenia - tak jak ma pojawić się nowa płyta Grimes.

Ale nie na Grimes będę dzisiaj wylewać hektolitry cukru, lukru i czekolady komplementów. Zostajemy w naszej pięknej Polsce, w której ostatnio dzieje się muzycznie bardzo dobrze! Nowy Patrick The Pan, Monika Brodka zapowiada nową płytę, Dawid Podsiadło też coś tam świruje, singiel Męskiego Grania na dniach. Ale te nazwy/nazwiska są już stosunkowo znane. Zejdziemy niżej, do podziemia, kolebki alternatywy. A alternatywę mamy bardzo ładną.

Jest sobie otóż taki hoszpital, o którym nie wiadomo w sumie za wiele poza tym, że grupa pochodzi z Poznania, w tym roku pojawił się ich debiutancki longplay "Weszoło", który poprzedzony był EP-ką "Szmutno" (humory artystów bywają zmienne), a jeden z muzyków jest powiązany z Panią Asią z Asia i Koty (która też się na płycie gdzieś tam przewija). Także o pierwszych krokach w świecie muzycznego biznesu trio hoszpital i o ich płycie "Weszoło". 
Zapraszam do lektury!

Płyta: hoszpital - "Weszoło"

Wytwórnia: Thin Man Recrods

Rok wydania: 2015

Gatunek: rock, alternatywa

Ile piosenek?: 8

Najlepsze numery:  "Anuluj", "Ja chciałbym być poetą", "To dobry moment na radość", "Warzywa i owoce"






Krótko, zwięźle i... industrialnie (sic!).

Zawsze zachwycają mnie takie krótkie płyty. Wydaje mi się, że zestaw ośmiu albo dziewięciu piosenek niesie w sobie już takie pokłady magii, która potrafi zaciągnąć i zachwycić słuchacza do świata przedstawionego przez autora/autorów, ale nie zanudzić.

Tu dostajemy właśnie takiego muzycznego liliputka - w pozytywnym tego słowa znaczeniu, ponieważ brnąc od otwierającego całość "Abcdf" do ostatniego, ósmego (wiecie - nieskończoność, liczba doskonała, mistyfikacja i takie sprawy) "To dobry moment na radość" w ogóle nie odczuwa się upływu czasu. Zupełnie jakby się leciało ponad czasem.


wtorek, 12 maja 2015

Bomba emocjonalna

Zanim zrobiłem sobie wakacje od Korków i odnosiłem się do dyskografii Pati Yang, jej krążek "Faith, Hope + Fury" z 2009 roku, za każdym razem nazywałem ją jej najsłabszym dokonaniem. Nie rozumiałem zachwytów jakie wzbudzała w niektórych osobach. Dziwiłem się, gdy znajdowali się fani Pati Yang, którzy stawiali "Faith, Hope + Fury" na pierwszym miejscu podium najlepszych wydawnictw artystki.
Wreszcie przyszedł ten dzień, że wypatrzyłem płytę przypadkiem na sklepowej półce, a że twórczość Pati nie jest mi obojętna, pomyślałem - ryzyk fizyk, kupuję. Po przesłuchaniu całej płyty od początku do końca moje zdanie na temat krążka zaczęło się zmieniać. Dziś bardzo cenię te piosenki, ale wciąż nie uważam ich za lepsze od tych, które znajdują się na debiutanckiej "Jaszczurce"
Dziś recenzja "Faith, Hope + Fury" - ostatniej (jak na razie) płyty z dyskografii Pati Yang, której tutaj nie opisałem.

Płyta: Pati Yang - "Faith, Hope + Fury"

Gatunek: Muzyka elektroniczna

Wydawnictwo: EMI Music

Data wydania: 2009

Najlepsze utwory: "Summer Of Tears", "Red Hot Black", "Over", "Outside", "The Boy in Your eyes"









Co to za Pani Pati?

Jak przy każdej recenzowanej tutaj płycie tej Pani, przybliżę kilka szczegółów z jej życiorysu, także kto wie co nieco o Pati, spokojnie może przeskoczyć do kolejnego nagłówka. 
Patrycja Grzymałkiewicz czyli Pati Yang urodziła się i wychowała w Polsce. Tutaj mieszkała do 16 roku życia, dopóki wycieczka do Anglii nie przerodziła się w dłuższy pobyt, rozpoczęcie nauki w londyńskiej szkole muzycznej i początek tworzenia podwalin swojego debiutu fonograficznego, zatytułowanego "Jaszczurka", który wyda po powrocie do Polski w 1998 roku. Niestety odmienne spojrzenia na karierę artystyczną wydawcy oraz artystki, doprowadzają do konfliktu z wytwórnią i słabej promocji bardzo dobrej płyty. Pati Yang po zakończeniu trasy koncertowej w Polsce, wyjeżdża i koncertuje po hipsterskich klubach w Europie, aby ponownie trafić do Anglii i zamieszkać tam już na stałe. Poznaje tam swojego przyszłego męża, Stephena Hiltona, z którym nawiązuje współpracę przy nowym projekcie Children (ten wydaje na świat tylko dwie piosenki, ale przeradza się w większy projekt FlyKKiller (o, jeszcze go mogę kiedyś zrecenzować, super)). Pati odnosi w Anglii kilka sukcesów - m.in. nagrywa z Davidem Holmesem ścieżkę dźwiękową do dosyć popularnego filmu "Ocean's Twelve", współpracuje z wszelkiej maści guru muzyki trip-hopowej, w której utrzymany był jej debiutancki krążek. Wszystko to prowadzi do nagrania w 2005 roku w legendarnym Air Studios (z którego korzystali też Coldplay, Muse, czy Florence+The Machine) swojej drugiej płyty - "Silent Treatment". Utrzymana jest w podobnej stylistyce co debiut, a za sprawą singla "All That Is Thirst" odnosi nawet umiarkowany - jak na muzykę niszową -sukces komercyjny i kończy się nawet wizytą w Opolu na "Superjedynkach" (szczyt marzeń spełniony). 

wtorek, 5 maja 2015

Romantycy jak z komedii


Tak jak obiecałem - to się dzieje naprawdę - wracam do pisania misiaczki! Żeby już na samym starcie było milusio i przyjemnie, to polecimy z płytą lekką i przyjemną. Mój przyjaciel piosenki zespołu, o którym dzisiaj będę opowiadać, określił jako biesiadę (uprzedzając, nie będzie dzisiaj Weekendu). I w sumie miał ten diabeł Michał rację, kiedy tak właśnie skwitował piosenki Romantyków Lekkich Obyczajów.
Zapraszam do lektury!

Płyta: Romantycy Lekkich Obyczajów - "Lejdis & Dżentelmens" 

Wytwórnia: SP Records

Data wydania: Grudzień 2011

Najlepsze utwory: "Być wolnym słowem" "Bez Ciebie Odchodzę", "Lodziarka", "Moja Wieś", "Kac"










Kim są właściwie Romantycy Lekkich Obyczajów? Pewnego pięknego dnia w Olsztynie Damian Lange, dający czadu w Transsexdisco (dobra nazwa, nie? Ponoć Lange podpatrzył ją kiedyś w notesie u kolegi marzącego o założeniu zespołu, w kajeciku zapisywał sobie pomysły na nazwę wymarzonej grupy - jednym z pomysłów było Transsexdisco właśnie, nikt nie wie co to oznacza) wraz z Adamem Millerem z zespołu Fade Out (który nota bene w swoich piosenkach tworzy z instrumentali przepiękne krajobrazy) postanowili założyć osobny projekt, który opierać się będzie o gitary akustyczne i co dzisiaj wikipedia określa jako połączenie folku oraz piosenki kabaretowej z melodramatycznym popem. Ale Kongo. Wkrótce po wypuszczeniu kilku pierwszych piosenek, zainteresowała się nimi wytwórnia SP Records, odpowiedzialna za sukces formacji Strachy na Lachy i happysad. Co z tego wyszło?

Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego jak brzmią tytuły najlepszych według mnie piosenek z albumu i aż mi się mordka ucieszyła. Faktycznie jest biesiadowo.

Dzisiaj jedziemy na wieś, więc będzie sielsko. A co jest bardziej sielskiego
niż dzikie, letnie wyprawy takim skarbem jak na zdjęciu?
Kiedy zastanawiałem się jak opisać Wam debiut Romantyków Lekkich Obyczajów, do głowy
przyszło mi porównanie go ze starymi, polskimi komediami (najlepiej tymi z lat '80), których akcja dzieje się na wsi. Ogół społeczeństwa je uwielbia, właśnie za swoją lekkość, dowcipność i za ten pazur typowy chyba dla Słowian (zaleciało trochę Donatanem, spokojnie - nie mają Romantycy z Donatanem nic wspólnego). Puenta jest taka, że to właśnie do takich produkcji społeczeństwo bawi się najlepiej - każdy kto ich poznaje i zasłucha się w ich piosenkach, zawsze będzie chętnie do nich wracać. Uważam nawet, że z debiutem fonograficznym Romantyków rozkręciłoby się całkiem niezłą prywatkę. I nawet jeżeli wskakuje do piosenki akurat jakiś ambitniejszy temat (dajmy na to takie 5 Perspektyw lub "Bez Ciebie  odchodzę") , to i tak sposób podania historii przez charakterystyczne, bawiące się słowem teksty (serio - przesłuchajcie "Lodziarki" - mistrzostwo) oraz proste, bo lecące na kilku akordach gitary melodie sprawiają, że utwory po prostu siadają w pamięci i nie chcą z niej wyjść przez długie tygodnie. Panowie udowadniają, że da się jeszcze nagrywać ładne, chwytliwe piosenki bez używania elektronicznych dupereli.
Dlatego warto, żeby więcej osób ich poznało.

Tematykę płyty wyznacza w dużej mierze już pierwszy kawałek - "Kac". "Lejdis & Dżentelemens" to wpadający w ucho pamiętnik dwudziestoparolatka szukającego żony (jakieś pseudo "rolnik szuka żony"), a przy okazji dalej dojrzewającego (bo mówią, że my, faceci nigdy nie dojrzewamy). Stąd miejsce na na przykład taką "Piosenkę Balkonową", ale i na mądre "Być wolnym słowem" mówiącego o nieuchronnych zmianach. Jest miejsce na piękne wyznania ("Niby statek"), kwiatki i na picie, ale jest też na samotność ("Poznajmy się" - swego czasu triumfujące na swego czasu ogólnopolskiej Esce Rock) i na mądre przemyślenia ("Bez Ciebie Odchodzę"). A jak już historia zajedzie przy okazji na rodzinną maleńką wieś, to już w ogóle zaczyna się jatka i melodramatyczny pop na czworaka.
Polecam mocno!

Jakby ktoś był zainteresowany, to zostawiam Wam link do Deezera. Ze Spotifaja SP Records niestety usunęło wszystkie płyty, jakimi dysponuje (ale to tylko moje przypuszczenia, możliwe, że jest inaczej i pół dyskografii happysadu, cały Kult i Pidżama Porno zniknęły stamtąd w tej samej chwili z innej przyczyny).